i wcale nie jestem nad niebem, gdy budzę się w nocy i Ty jesteś obok. pojawiają się bariery, a każda piosenka o leżeniu razem jest o spadaniu samemu. patrzę na ludzi z góry, jak idą walczyć o lepszy byt, a może tylko o sens i wiem, że się tego teraz nie podejmę. przyjechałam tu coś zmienić, nie bać się zasypiać, bo przecież obok jesteś i mam Twoje ręce, ale nie chce ich mieć. spychają mnie na dół, na zimne płyty chodnika, na śmierć. miało być lżej tak iść. docierać dalej jak z nikim innym. zatrzymuję się w miejscu i zakłócam Ci piękny sen mecząc się w pokoju obok. nie, wcale nie spisz. przewracasz się z boku na bok i myślisz 'dziewczyno skończ palić tą fajkę i wróć do łóżka mnie kochać'. ale nie jestem gotowa wracać i nigdy nie byłam gotowa Cię kochać. niszczą mnie w końcu mnie zniszczą. sama się zniszczę. subtelnie, bez wdzięku. strach ma zielono-niebieskie oczy. i wcale nie są duże.
czepia się mnie bezsenność jak rzep i Ty mi ją robisz. choć wcale nie chcesz. nie potrzeba orzeczeń o winie. przecież wcale nie musiałam Cie wybierać. mogłam zostać tam, gdzie leżałam i nie miałabym winy, że robię Ci własną.
czepia się mnie bezsenność jak rzep i Ty mi ją robisz. choć wcale nie chcesz. nie potrzeba orzeczeń o winie. przecież wcale nie musiałam Cie wybierać. mogłam zostać tam, gdzie leżałam i nie miałabym winy, że robię Ci własną.