piszę do Ciebie listy niewysłane, pełne rzeczy, o których Ci nie mówię, bo nie mam śmiałości, bo ją zgubiłam po którejś z naszych sprzeczek, bo może skradła ją rutyna. może sama zrobiłam krok w tył i wyciągnęłam tylko dłoń czekając, aż ją złapiesz i przeciągniesz na swoją stronę. może wycofałam się zbyt cicho i niedaleko, ale nieuchwytnie.
codziennie wstaję z łóżka i dziwię się, że wciąż to potrafię. wcześnie kładę się spać i nie mogę wyspać. tygodnie mijają mi od piątku do piątku. zmieniają się czasem łóżka, w których leżę z Tobą, papierosy, które palę i piosenki, których słucham przed snem. niezmienne szare poranki i cisza, gdy wracam do domu. zmienia się kształt poduszki, którą przyciskam do piersi najmocniej jak potrafię i dni. są krótsze, chłodniejsze, bardziej ponure. stały jest tylko smutek, który tkwi w miejscu, w którym powinnam mieć serce.
zawsze, gdy jesteś u mnie. gdy opierasz ręce o stół i zerkasz w moją stronę. zawsze wtedy staję się lepszym człowiekiem, bo ktoś patrzy na mnie z miłością. bo z Tobą mogę zapominać, mogę wiercić dziury w głowie i mieć frajdę z cudzych nieszczęść. przytulać Cię, to pozbywać się zła i dla tych momentów wciąż warto się trzymać.
weszliśmy w ten listopad osobno i tak mi pusto, bo tak czekałam by zamknąć w ramionach. bo tak Cię chcę na wyłączność, a Ty tak chętnie do ludzi. bo ten piątek taki niezgrany był, taki pełen wszystkiego, a najmniej nas. taki niepokolorowany, taki poza kontury. i on taki cały będzie. i ma prawa. ja mu je nadaję. listopad niczym wycie do ścian i zakryte lustra.
gdyby ktoś mnie zapytał dlaczego, nie umiałabym odpowiedzieć. i wcale nie brakuje powodów, a słów. wspólnych przede wszystkim. nie nazywam tego tęsknotą, nie nazywam też krzywdą czy bólem. nienazwane zniknie.
chciałabym mówić, ale brakuje mi słów.
chciałabym bez strachu iść.