Gdyby ktoś zapytał mnie o ostatnie dwanaście miesięcy zmarszczyłabym brwi w grymasie, zacisnęła zęby i ułożyła usta w półuśmiechu. Przeżyłam. Ostatnie dwanaście miesięcy miało kilka imion. Styczeń zaczynał się na pierwszą literę alfabetu. I tak ciężko było mi się bawić. Taka rozjebana byłam i pogubiona. Tamten rozbijał mnie tylko i sklejał i tak tworzył ze mnie błędne koło. Kot i mysz i bawmy się. Nie.
W lutym pojawił się inny kot, co własne miał ścieżki i na niektóre mnie zabierał, na niektórych się gubił i gubił też mnie. I tak najkrótszy miesiąc roku miał sześc liter, tak jak i cała reszta zimy, jak i wiosny początek - wszystko się zaczynało na de i kończyło na en. Kot zgubił mnie na jednej ze swych dróg, choć może to ja poszłam inną. Kot był. Choć wcale mógł się nie pojawiać.
Czerwiec nie miał imienia. Kierował się hasłem - zapomnij o tym i baw się dobrze. Wiec się bawiło. Wiec w górę ręce, wiec głośniej gra muzyka. Wiec obróć w dłoniach szkło, zakrztuś się dymem, wlej w siebie więcej i więcej. Już nie myśl o niczym, baw się, zatrać się. I lipiec minął prawie tak samo, choć spokój i łzy częściej wciskały się pod powieki. Zmieniło się docelowe miejsce, własną przestrzeń, bezpieczną przystań. Naliczało się więcej nocy bezsennych, więcej pustych butelek, znacznie więcej papierosów, więcej pustych spojrzeń, więcej żalu, tęsknoty za tym czego nie było rok wstecz, a miało być, więcej mentalnych powrotów. Niepotrzebnych. Wszystkiego więcej, tylko nie mnie.
Przyszedł sierpień, z hukiem rozbił mi na głowie kolejne butelki. Rozbił mnie na kolejne kawałki i miał piec liter. I nie nauczył się nie bać, nauczył się bać jeszcze bardziej. Nauczył, że warto pozostać wiernym własnym przekonaniom i że nie wolno robić nic wbrew sobie. Bolał, ale przyniósł coś więcej. Kilka, może kilkanaście pięknych wieczorów przesiedzianych na zimnym asfalcie. Wyjść pod pretekstem rzucania do kosza - rzucania do siebie kół ratunkowych. I tak bolało.
Bolał do piątku trzynastego przyszłego miesiąca. A nawet i dłużej. I się z tego bolenia opadało niżej i niżej. Białe sproszkowane szczęście o trzech spółgłoskach i jednej samogłosce, ubarwiło mi jesień, rozszerzyło źrenice, otworzyło ramiona na ludzi. Na piec godzin. Wrzesień był krótkim wierszem o spadaniu na chodnik i niechęci do powstania z niego po raz kolejny. Wrzesień namazał nowy szkic. Przyniósł na stałe nowe litery. Druga jego połowa nosiła nowe imię. Druga połowa września zaczynała się na literę T.
Październik w pewnym sensie był Bezimienny. A przynajmniej Ona go sobie nieświadomie przywłaszczyła. Wzięła do rąk, tak jak tamte tabletki. Październik przyniósł noce pełne strachu, wycia do pustych ścian, nowe blizny, wspomnienia i powrót w przeszłość. Przysłał parę maili, parę niepotrzebnych wiadomości z innego świata. Rozjebał mnie doszczętnie. I kurwa tak bardzo się wyło, a nie wiedziało do końca nic. Nic się nie zrobiło. Nie było wyjść. Wtedy Ten z drugiej połowy września, znów jak anioł stróż stanął za mną i jego imię zapaliło mi się jak iskry w oczach. I strzegł dzielnie i nie pozwolił by zgasnął we mnie ogień, który razem wznieciliśmy.
Razem z pierwszym dniem listopada upadł ze mną na chodnik, ten chodnik. I pomógł mi z niego wstać, walczyć i iść dalej. Jedenasty miesiąc dwa tysiące trzynastego roku to miesiąc zmartwychwstania, symbol nowych narodzin, blizn na nadgarstkach, nowego życia. Życia które mi dał. Spalił ze mną to co złe, choć nie uleciało to tak lekko i szybko jak dym z moich płuc. Zaczął to ze mną i był, bo listopad jak październik nie mógł być Bezimienny. Był nasz. Nosił Twoje imię, aniele mój który dzielnie strzeżesz mnie - diabła co połamał skrzydła. Stróżu, którego w listopadzie na dobre pokochałam.
W grudniu przyszły mrozy i zwątpienie, którego niełatwo było mi się pozbyć. Płomień przygasał, a ja nic z tym nie robiłam. Jednak tęsknotą, i zamartwianie się o Ciebie i wszystkie przeraźliwe sny wzniecały go coraz bardziej, aż rozpalił mnie całą i już wiedziałam, że kocham. Bezpowrotnie. Niewątpliwie. Najbardziej.
Grudzień wciąż trwa, i tak o to-masz mnie całą na własność, na wieczność.
Ten rok choć przybrał tak wiele imion, choć zaczął się od A to przebrnął przez De i Ka, by do Tego imienia dotrzeć i na nim się zatrzymać. Choć pomiędzy styczniem a listopadem nieodłączne uczucie, że nikim jestem w zasadzie, że odejść pora, że wyjść trzeba, zatrzasnąć drzwi, za którymi Ona czeka. Była bliżej mnie, niż tych pierwszych trzech. Jednak Ty wygrałeś i byłeś bliżej niż Ona. Ty jesteś bliżej. Ty jesteś ze mną, przy mnie i dla mnie. Daje Ci się zamykać w ramionach jak w klatce, ujarzmiasz mnie jak dzikie zwierze i nawet nie warczę. Posłusznie i dobrowolnie wtulam się w Ciebie, oddycham głęboko, zasypiam a wewnątrz Twojej klatki najważniejszy mięsień Twojego ciała wybija rytm mojej ulubionej kołysanki.
Dwa tysiące trzynasty to Twoje imię. Nic więcej. Nic mniej. Tylko Twoje imię.
Czternasty w całości będzie nasz. Wiem to.
Kocham.