poniedziałek, 24 marca 2014
dynamite
ona czasem budzi się z jadem w ustach, wykrzywia buzię w grymasie i niechcący spada z łóżka. słyszy wtedy te okropne, ptasie fałsze zza okna. tak radosne. to one rozrywają jej brzydkie serce na kawałki, na części pierwsze i ona potem nie skleja go w jedność, aż do wieczora. rozrywa znów i znów, płaczem i żalem. zakłada wtedy najwygodniejsze buty jakie ma, żeby lepiej przejść ten dzień. a i tak ciągle coś jej się wbija w stopy jak tłuczone szkło. wiem, że szczęście to ciężka sztuka. nie do zagrania, nie dla niej. ona czując jego ślinę myśli, że to zabójcza trucizna, a język to ostra brzytwa. ją czasem bolą jego ciepłe ręce. są jak rozżarzone węgle, zostawiają bolesne pęcherze. wtedy chce uciekać, ale boi się, że podpali tym ten dynamit, który rozkłada za sobą codziennie. jeden wybuch i zawali się wszystko. gdy wraca do domu, zamyka się w pokoju i śpiewa w głos chociaż tak bardzo nie umie, by zagłuszyć ten radosny, ptasi świergot i ich zniewieściały krzyk. w myślach się modli, żeby ziściły się obietnice składane przy opłatku. żeby tak wspólne herbaty nie stawały się kwasem siarkowym, żeby nie wracały, żeby nie oszaleć, żeby nie przestawać kochać. czasem, gdy mówi im "cześć", to swędzą ją środkowe palce. i wstyd, że nie umie czuć szczęścia. że nie chce.