środa, 14 maja 2014

Przypływ.

maj pamiętnego roku był duszny i upalny. wysychały trawy, spragnione wody ziemie wołały o deszcz. błękit nieba zachwycał. zawieszał cudne słońce nad nami. opalało nam ręce, ogrzewało serca, rozświetlało policzki i wszystko było dobre. tonęłam w brązowych głębinach nie wołając o pomoc, szepcząc twoje imię. tylko ono było ważne. czwartego dnia zbierało się mi na płacz, że pora niechcianego powrotu, że pora cię zostawić. niebo płakało za mnie, ja tylko uśmiechałam się smutno, przekręcając głowę coraz bardziej w twoją stronę, prawie do złamania karku. pamiętam. szłam jak na ścięcie - wolno, ale posłusznie. aż w końcu trzeba było wsiadać. wołali mnie, krzyczeli za mną w złości. odwróciłam się wtedy całkowicie, stałam w bezruchu, mokły mi włosy, zaciskałam mocno zęby, przełykałam z żalem ślinę, deszcz mi spływał po twarzy. i byłam w stanie stać tak bez końca, jeśli patrzyłabym w twoim kierunku. w końcu kogoś chciałam i nie była to śmierć. daleko było do mojego umierania. i można byłoby tu mówić o uratowaniu życia, gdyby nie czerwiec i mordercze noce, stęsknione i bezsenne. gdyby nie twoja cisza. gdyby nie to, że pozwoliłeś mi używać cię jak noża. wciąż myślę, że wiedziałeś. wspominam to dziś, bo pada jak w tamtą niedzielę dwudziestego siódmego. nie pamiętasz, to dobrze. przypomniałeś o sobie, ale nie ma tu żadnej tęsknoty. jest obojętność i są wspomnienia.

znów się topię. choć już chyba zatonęłam. pochłonęły mnie fale Jego słów. głębia tych mórz jest w końcu taka jaka powinna być. niebieska i czysta.