środa, 24 sierpnia 2016

kindness gone to bed

depcze po Tobie jak bezbożny kat. a przecież łaska boża w jego każdej tkance i w każdej myśli, która nie jest wypełniona Twoim istnieniem. i nie możesz mieć za złe zazdrości, którą sama w sobie nosisz patrząc na innych ludzi. ich nie rozdzierają tak na kawałki zwykłe cztery akordy i kilka prostych słów wyśpiewanych na wskroś. i jego też nie, gdy roztapiasz się naprzeciw jego oczu i zamykasz drzwi z hukiem wybuchów bomb atomowych. dla niego to ciche zgniatanie maków w dłoniach. zakwitną następne i będzie kolejna wiosna. a dla Ciebie nic tylko jesień i spadanie kasztanów i żołędzi na głowę jak kamieni z nieba. i pytając czy zasłużenie liście ułożą Ci się na kształt przerwanej nieskończoności. bo przeczytałaś kiedyś, że ze wszystkich rzeczy wiecznych, miłość trwa najkrócej. a gdy zapytasz czy to właśnie ona, wiatr zawieje i klony zaszumią bez wyrazu i dalej niepewność i strach, że kiedy zagrabią je wszystkie i trawa od mrozu wyblaknie nie zostanie Ci nic. mówili Ci, żebyś się nie bała, bo zimą możesz uciekać w ciepłe i miękkie. ale nic przecież Ci nie zabije pod dłonią nierównomiernie i głośno, nic nie wzdrygnie się o piątej nad ranem, gdy śni się złe. pod ręką tylko ciepłe swetry, miękkie koce, śmiertelne piosenki z laptopa i puste miejsce po prawej stronie. łatwo jest mówić, gdy zna się miejsca. trudniej jest, gdy się wie, że trzeba je znaleźć. najtrudniej, gdy trzeba ich szukać, a nie wie się, gdzie zacząć.
może kiedyś weźmiesz głęboki oddech i pociągniesz swoją walizkę po zmarzniętej trawie na własną rękę. podniesiesz głowę wysoko i będziesz tą siłą. i przestaniesz wierzyć, że ktoś może stać się Twoim miejscem, Twoim domem, Twoim światłem.


tu ne peux vivre sans moi et je mourrais sans toi
je tuerais pour toi