piątek, 27 grudnia 2013

Trzynastka

Gdyby ktoś zapytał mnie o ostatnie dwanaście miesięcy zmarszczyłabym brwi w grymasie, zacisnęła zęby i ułożyła usta w półuśmiechu. Przeżyłam. Ostatnie dwanaście miesięcy miało kilka imion. Styczeń zaczynał się na pierwszą literę alfabetu. I tak ciężko było mi się bawić. Taka rozjebana byłam i pogubiona. Tamten rozbijał mnie tylko i sklejał i tak tworzył ze mnie błędne koło. Kot i mysz i bawmy się. Nie.
W lutym pojawił się inny kot, co własne miał ścieżki i na niektóre mnie zabierał, na niektórych się gubił i gubił też mnie. I tak najkrótszy miesiąc roku miał sześc liter, tak jak i cała reszta  zimy, jak i wiosny początek - wszystko się zaczynało na de i kończyło na en. Kot zgubił mnie na jednej ze swych dróg, choć może to ja poszłam inną. Kot był. Choć wcale mógł się nie pojawiać.
Czerwiec nie miał imienia. Kierował się hasłem - zapomnij o tym i baw się dobrze. Wiec się bawiło. Wiec w górę ręce, wiec głośniej gra muzyka. Wiec obróć w dłoniach szkło, zakrztuś się dymem, wlej w siebie więcej i więcej. Już nie myśl o niczym, baw się, zatrać się. I lipiec minął prawie tak samo, choć spokój i łzy częściej wciskały się pod powieki. Zmieniło się docelowe miejsce, własną przestrzeń, bezpieczną przystań. Naliczało się więcej nocy bezsennych, więcej pustych butelek, znacznie więcej papierosów, więcej pustych spojrzeń, więcej żalu, tęsknoty za tym czego nie było rok wstecz, a miało być, więcej mentalnych powrotów. Niepotrzebnych. Wszystkiego więcej, tylko nie mnie.
Przyszedł sierpień, z hukiem rozbił mi na głowie kolejne butelki. Rozbił mnie na kolejne kawałki i miał piec liter. I nie nauczył się nie bać, nauczył się bać jeszcze bardziej. Nauczył, że warto pozostać wiernym własnym przekonaniom i że nie wolno robić nic wbrew sobie. Bolał, ale przyniósł coś więcej. Kilka, może kilkanaście pięknych wieczorów przesiedzianych na zimnym asfalcie. Wyjść pod pretekstem rzucania do kosza - rzucania do siebie kół ratunkowych. I tak bolało.
Bolał do piątku trzynastego przyszłego miesiąca. A nawet i dłużej. I się z tego bolenia opadało niżej i niżej. Białe sproszkowane szczęście o trzech spółgłoskach i jednej samogłosce, ubarwiło mi jesień, rozszerzyło źrenice, otworzyło ramiona na ludzi. Na piec godzin. Wrzesień był krótkim wierszem o spadaniu na chodnik i niechęci do powstania z niego po raz kolejny. Wrzesień namazał nowy szkic. Przyniósł na stałe nowe litery. Druga jego połowa nosiła nowe imię. Druga połowa września zaczynała się na literę T.
Październik w pewnym sensie był Bezimienny. A przynajmniej Ona go sobie nieświadomie przywłaszczyła. Wzięła do rąk, tak jak tamte tabletki. Październik przyniósł noce pełne strachu, wycia do pustych ścian, nowe blizny, wspomnienia i powrót w przeszłość. Przysłał parę maili, parę niepotrzebnych wiadomości z innego świata. Rozjebał mnie doszczętnie. I kurwa tak bardzo się wyło, a nie wiedziało do końca nic. Nic się nie zrobiło. Nie było wyjść. Wtedy Ten z drugiej połowy września, znów jak anioł stróż stanął za mną i jego imię zapaliło mi się jak iskry w oczach. I strzegł dzielnie i nie pozwolił by zgasnął we mnie ogień, który razem wznieciliśmy.
Razem z pierwszym dniem listopada upadł ze mną na chodnik, ten chodnik. I pomógł mi z niego wstać, walczyć i iść dalej. Jedenasty miesiąc dwa tysiące trzynastego roku to miesiąc zmartwychwstania, symbol nowych narodzin, blizn na nadgarstkach, nowego życia. Życia które mi dał. Spalił ze mną to co złe, choć nie uleciało to tak lekko i szybko jak dym z moich płuc. Zaczął to ze mną i był, bo listopad jak październik nie mógł być Bezimienny. Był nasz. Nosił Twoje imię, aniele mój który dzielnie strzeżesz mnie - diabła co połamał skrzydła. Stróżu, którego w listopadzie na dobre pokochałam.
W grudniu przyszły mrozy i zwątpienie, którego niełatwo było mi się pozbyć. Płomień przygasał, a ja nic z tym nie robiłam. Jednak tęsknotą, i zamartwianie się o Ciebie i wszystkie przeraźliwe sny wzniecały go coraz bardziej, aż rozpalił mnie całą i już wiedziałam, że kocham. Bezpowrotnie. Niewątpliwie. Najbardziej.
Grudzień wciąż trwa, i tak o to-masz mnie całą na własność, na wieczność.
Ten rok choć przybrał tak wiele imion, choć zaczął się od A to przebrnął przez De i Ka, by do Tego imienia dotrzeć i na nim się zatrzymać. Choć pomiędzy styczniem a listopadem nieodłączne uczucie, że nikim jestem w zasadzie, że odejść pora, że wyjść trzeba, zatrzasnąć drzwi, za którymi Ona czeka. Była bliżej mnie, niż tych pierwszych trzech. Jednak Ty wygrałeś i byłeś bliżej niż Ona. Ty jesteś bliżej. Ty jesteś ze mną, przy mnie i dla mnie. Daje Ci się zamykać w ramionach jak w klatce, ujarzmiasz mnie jak dzikie zwierze i nawet nie warczę. Posłusznie i dobrowolnie wtulam się w Ciebie, oddycham głęboko, zasypiam a wewnątrz Twojej klatki najważniejszy mięsień Twojego ciała wybija rytm mojej ulubionej kołysanki.
Dwa tysiące trzynasty to Twoje imię. Nic więcej. Nic mniej. Tylko Twoje imię.

Czternasty w całości będzie nasz. Wiem to.
Kocham.

czwartek, 31 października 2013

Savior.

Jeszcze rok temu nie zauważyłabym Cię w tłumie, nie machałabym radośnie dłonią, nie wzniosłabym kącików ust ku skroniom. Teraz nie muszę Cię widzieć nigdzie, żeby wiedzieć, że jesteś gdzieś blisko mnie. Bo jesteś już moim własnym kawałkiem kruchej konstrukcji zwanej życiem. I jeśli stracę ten kawałek nazwany Twoim imieniem, to runie całość i znów będę leżeć w gruzach. To nie tylko umowne "jestem tu dla Ciebie", to pięć zaklętych na wieczność słów - "możesz zawsze na mnie liczyć". Mogę. Ty też możesz na mnie możesz.
Wiesz najlepiej na świecie, że krucha jestem niczym francuskie ciastko i, że trzeba ze mną delikatnie. Więc trzymasz mnie w swoich w rękach jak mały kawałek tłuczonego szkła, dajesz się kaleczyć. Zamiast rzucić na ziemię jak każdy inny zwykł robić, Ty szukasz moich kolejnych części, by mnie poskładać do reszty, naprawić. I choć oboje wiemy, że nigdy już całością nie będę, bo rozbijałam się zbyt wiele razy, to próbujesz wciąż od nowa. Najlepiej wiesz, że trzeba mnie jak dziecka pilnować, bym się nie potknęła w którymś śnie, bo kolejnych zderzeń z "tym" światem mogę nie znieść. Wiesz, że mój przygaszony głos to nie zabiegany dzień i niewyspanie, lecz mokre oczy, pogryzione ręce, kolejny weltschmerz. Pokazałeś mi, że strach należy do mnie i jeśli chcę to mogę bać się dalej, ale jesteś przy mnie, jesteś ze mną, więc nie muszę więcej się bać. I choć Twoja obecność to najlepsze co mam od życia, to wciąż coś mnie ciągnie do tego, by niszczyć własne jestestwo. Wciąż coś przypomina, wciąż coś odbiera mi oddech i gasi iskry życia w moich oczach. Ty zapalasz je na nowo ilekroć zgasną. Rzucasz światło na nowe dni, których sama nie będę musiała przeżywać. Tamujesz krew co płynie z ran i choć boleję cała, to boli mnie mniej. Wskazujesz wzrokiem szubienicę, na której nie pozwolisz mi zawisnąć. Gdy o jeden krok za dużo robię łapiesz mnie w locie, gdy w ciemną spadam przepaść. Dajesz mi się bawić całą sobą, bo przecież jedno mam życie i jakże niepewne jutra. Jednak gdy ciemne i szerokie mam źrenice uważasz na mnie, żebym nie spadła na tamten chodnik, żebym się nie roztrzaskała po raz enty. Nie pozostanę dziś martwa, bo przecież zaśpiewałeś mi w tamten piątek, że jeszcze będzie pięknie, przecież wszystko będzie dobrze, choć niełatwo czasem żyć.

Za przyjaźń dziękuję, za wszystko kocham.

niedziela, 18 sierpnia 2013

bite me a little bit

Tym razem będzie lepiej, tym razem będzie inaczej. I mogą mówić, że nie. Mogą się podśmiewać, mogą jadem we mnie pluć. Ja wiem, ja wiem, że będzie tak jak sobie to wyśniłam tamtej nocy. Nocy tak cholernie różniącej się od tych dusznych i letnich. Tamta tak źle przespana, tak krótka. Pamiętam, pamiętam ją. Tej nocy, aż gryzłam ręce z bólu i chciałam, aby to się skończyło, zmieniło, zniknęło. Ślady na rękach, ślady na sercu. Tak chciałam coś zmienić, tak chciałam, żeby lepiej mi było w końcu. Tamtej nocy znów najlepszym miejscem był mi parapet, jak w tamte dni, których tak nie lubię wspominać. W tamte, gdy wrogiem byłam sama sobie, gdy wrogiem był każdy słoneczny promień.

I noc jak każda inna. To samo niebo, miliony jednakowych gwiazd i zawieszony księżyc. I niby nic się nie działo, a stało tak wiele. A zęby wbite jak najgłębiej i wreszcie wiadomo, że tak dłużej się nie da. Nie da się. Nie można wiecznie wracać w te same miejsca, nie można wiecznie gryźć się po rękach jak nikt nie patrzy, nie można wiecznie uciekać, ukrywać się. Trzeba w końcu wyjść z tych czterech ścian, dać ogrzać się przez słońce. Nie każdy na ulicy wbije w Ciebie nóż, nie każdy Cię będzie chciał zniszczyć i zakopać pod ziemią. Nie każdy Cię skrzywdzi. O wiele większą krzywdę, robiłaś sobie sama. I to nie raz.

piątek, 26 lipca 2013

Rejs

Jestem tu nie dla siebie, bardziej dla Ciebie, żeby Ci przypominać, że jesteś lepszy niż myślisz, żeby Ci nieustannie przypominać, że znaczysz coś. Coś dla mnie. Jestem tu by fragment z życia, którym żyję jak najlepiej odbił ślad w Twoim życiorysie. Żebyś o mnie pamiętał na zawsze, nawet gdy rozetną nam się drogi, gdy ja na wschodzie będę tęsknić późnym wieczorem szukając w kieszeniach płaszcza płomieni. Gdy nostalgia mnie dopadnie ugryzie dotkliwie w ucho - nie zapomnę nigdy. I Ty całkiem gdzie indziej, z dala ode mnie też sobie przypominaj, że kiedyś byłam i byłam ważna. Pamiętaj w pociągu, w ulewie, w śnieżycy, w kolejce. Niech Ci będę wtedy umilaczem czekania na przyloty, powroty, na szczęście. Niech Ci będę kimś takim jakim Ty mi byłeś zawsze podczas burz, gdy odcięta od świata tylko Ciebie miałam pod ręką, prócz sześciu strun. Zabiorę Cię ze sobą do domu, schowam pod łóżkiem i nawet jeśli sobie stamtąd pójdziesz, kurzu w naszych sercach nie zmyje nikt. Póki co płyniemy wciąż i pogoda nam sprzyja. Na horyzoncie żadnych innych statków, łodzi tylko nasza arka. I gdy wyskoczę za burtę sama niezauważalnie, to żadnych kół ratunkowych, żadnych desek nie rzucaj, nie skacz za mną do wody. Jak sama nie utonę, to sama dopłynę do brzegu. Jeśli wyskoczę, to już nie wrócę na pokład i będziesz sam płynął tam gdzie przystań bezpieczniejsza, niż rejsy ze mną gdy wody niepewne, gwałtowne. Gdy grożą burzami i sztormem. Jeśli nie wyskoczę ja, jeśli nie wypchniesz mnie Ty za burtę, jeśli żadna skała, żadna lodowa góra to wtedy co...

sobota, 15 czerwca 2013

Przestań pytać where's your mind, bo mi go wcale nie jest brak.

piątek, 31 maja 2013

my friend

jeśli można komuś tak samo zaufać po raz drugi, to niech Bóg wie, że szczerze chcę, że wznoszę na dłoniach serce i proszę go - naucz mnie Boże, bo wiem, że nie umiem. Bo przecież drugie szansy jak i pierwsze zostaną zmarnowane, spalone na stosie złamanych obietnic. Bo nawet jeśli wcale a wcale wierzyć nie umiem w odzyskanie zaufania, to staram się, z całych sił się staram, bo ja wiem, że Ty cała taka niedoskonała, taka niepełna, roztrzepana, że Ci się daruje drobne przewinienia bezkarnie. A teraz Twoje ciche modły o przebłaganie, o darowanie grzechu i żal. I moje żarliwe prośby o siłę, bo potrzeba Ci jej tak jak i mi. Bo ciężej mi niż Tobie, bo znowu się uczę nie wątpić w Ciebie.

Nie każ mi wracać drugi raz na ten zapluty chodnik. Na ten sam na który wracam za każdym razem, gdy ludzie mnie zawodzą. Nie każ mi wracać.

   

piątek, 24 maja 2013

jasmine



Widzisz, gdy Cię goniłam to potknęłam się więcej razy niż przewidywałam. I każdy upadek był niczym proste cięcia wzdłuż nadgarstków. Razem z krwią co sączyła się strumieniem na białe prześcieradło, uciekała nadzieja i wiara w całego Ciebie, w siebie samą i w nas. Całe przekonanie z którym biegłam za Tobą, gdy Ty świadomie rzucałeś mi kolejne rozczarowania wprost pod nogi. Więcej już nie pobiegnę za czymś, co do czego nie jestem pewna czy jest warte złapania.

Nawet gdybyś przeszedł cały świat, to do mojego własnego świata nigdy nie dojdziesz. Żadnym przejściem, żadnym skrótem. Wszystkie okna są zamknięte. Mogłeś wejść głównym wejściem i zostać na wieczność w każdej chwili, ale samo pukanie do drzwi nie wystarczyło. Bo gdy już chciałam je otworzyć, nie stałeś w nich. Więc teraz się nie dobijaj. Lepiej zejdź z mostu, który do mnie prowadził, bo niedługo go spalę, a nie chcę byś spłonął razem z nim. 

Nie będziesz dla mnie ulubioną piosenką w deszczowy dzień jak ten, najlepszym wierszem recytowanym do snu. Zostaniesz bolesnym ukłuciem między żebrami, gdy wspomnę mroźny styczeń tego roku, gdy przysiądę na tej ławce, gdzie pocieszenie odnajdywałam w Twoich jeszcze obcych mi ramionach. Gdy obudzę się w nocy ze złego snu i przypomnę sobie Twoje chude palce, które nigdy moje nie były, a tak się często gubiły w moich włosach. Gdy usiądę na chodniku z którego mnie podniosłeś, gdy upadłam. Gdy przypomnę sobie Twoje nieporadne oświadczyny i wszystkie miłe słowa. Ale nie będę Cię żałować, idioto.



Wal się na ryj głupi zjebie. 
Niosłam Ci szklaną różę w zębach, 
ale pokaleczyłam sobie dziąsła.
parafrazując Żulczyka.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Łap

A ja jestem małe dziecko, co ma rozwiązane sznurowadła i się bawi w berka. Jestem takie dziecko, co musi włożyć rękę w ogień, aby się przekonać, że parzy. I jestem tą popieprzoną sześcioletnią dziewczynką z poparzonymi łapkami, co to się przewróciła na sznurówce goniąc kolegę z obcego osiedla i uderzyła twarzą o asfalt. Jak widać jestem dziewczynką co lubi blizny, i taką co krwawiący nos nie przeraża. Zamiast biec z płaczem do starszego brata, żeby mnie do domu zabrał, to dumnie wstaję i biegnę dalej za tym obcym mi chłopakiem w ciemnym swetrze. I przewrócę się jeszcze jeden raz i dogonię go i uderzę w ramię i wtedy "berek i goń mnie", ale nie jeśli wcale nie chcesz mnie złapać. Jasnowłosy chłopcze mam zdarte łokcie, poparzone dłonie i poharatany nos - przez Ciebie. Ktoś kiedyś mówił, że ten co to go gonię jest mój. A wcale nie jest tak, bo to tylko jedna obietnica, zbyt duża obrączka - i że Cię nie opuszczę aż do śmierci i na wieki wieków wcale nie amen, bo spierdalaj mi w podskokach i wypierdol się twarzą na asfalt jak będziesz mnie gonić- mówisz, ale możesz pocałować pannę młodą w sam czubek nosa zalanego krwią.

niedziela, 31 marca 2013

podium

My leżymy po niewłaściwych stronach łóżka, jeśli można o właściwych mówić w sytuacji, gdy właściwa strona to tylko ta razem, a nie osobno. Tutaj nie ma przegranych, wygranych, nagrody pocieszenia, drugich miejsc. Liczy się tylko pierwsze i tylko z Tobą. Tutaj się nie czeka na siebie na wzajem. Czeka się tylko na dworcach, przystankach na powrót do domu, a i wtedy samemu zwykle. Zegnij palec. Głową kiwnij. Krzyknij. Wyszepcz. Wyjąkaj. Tak. Jesteśmy dwoma bezmyślnymi jednostkami o pojebanych charakterach. Frajerska miłość.

Nigdy nie mów sobie dość, jeśli wcale nie masz dosyć.

środa, 30 stycznia 2013

(Nie)istnienie

Była w każdej pojedynczej myśli. Wróżyła koniec i się zdawało, że do tego końca nie odejdzie, nie ucieknie, nie zostawi. A tu bum, rach, ciach pojawia się pragnienie przeżywania, odczuwania. Nagle strach przed nieistnieniem, przed powrotem na zaplute chodniki, gdy się wyło, że już dłużej się nie wytrzyma. A się przeczekało, wytrzymało, przetrwało. Dopiero teraz przyszło zrozumienie słów, że co Cię nie zabije to Cię wzmocni. Już się nie modle o czołowe zderzenie pociągów, nie modle się o koniec własnego wszechświata.

(Nie)doczekanie nasze. Doczekanie moje. Niespełnienie. Nietrwanie. Przestałam czekać już dawno. Chyba nigdy na nic nie czekałam (no chyba, że na koniec wszystkiego co mnie dotyczy). Wszystko przychodzi z czasem, tak zwykła mówić mi Mama. Przychodzi wtedy, gdy już się nie potrzebuje - zapomniała dodać. Wspomnienie wszystkich dobrych rzeczy nie wystarczy, by powiedzieć... by chcieć tak jak dawno temu się chciało.

Chłód otula mi szyje - znów zapomniałam szalika. Zimne mam dłonie, bo kolejny raz zgubiłam rękawiczki. Jest zimno, mróz roztrzaskuje mi się o policzki. Ciemno, ciemno, ciemno. Pusta ulica, opuszczony park. Nie odwracaj się, przecież nikt za Tobą nie idzie maleńka. Kiedyś igrałoby się z losem. Teraz by się ratowało, chociaż wcale się nie wie po co. Zabierz mnie do domu. Na murze wish you were here, na sen wish you were here, pod nosem się nuci wish you were here... how i wish you were here... chociaż pewnym się nie jest do kogo.